POLSKI    ENGLISH   

Internetowy Serwis Filozoficzny

przy Instytucie Filozofii    Uniwersytetu Jagiellońskiego

|  Forum |  Literatura |  Linki |  Aktualności
 


 

W towarzystwie nieboszczyków

Adam Chmielewski

Stan niezadowalający - ocena niezadowolenia

W swojej zrównoważonej ocenie stanu filozofii w Polsce Jan Woleński zasadniczo się nie myli. Wiele słusznych uwag sformułowali pozostali filozofowie zaproszeni do dyskusji.

Mój udział w debacie o filozofii w Polsce postanowiłem zdefiniować jako próbę wskazania na światopoglądowe i pozaświatopoglądowe mechanizmy, które sprawiają, że stan filozofii w naszym kraju jest bardzo niezadowalający, ponieważ w tej akurat sprawie opinii Woleńskiego nie podzielam. Fakt, że wielu dyskutantów popadło w swoich komentarzach w ton ubolewania wskazuje, że oni również nie są ani zadowoleni, ani nie znajdują powodów do optymizmu. Sądzę bowiem, że nie jest prawdą, iż filozofia w Polsce nie jest ani lepsza, ani gorsza niż gdzie indziej. Jest znacznie gorsza niż wskazywałyby na to nasze polskie ambicje, a także znacząco gorsza niż mogłaby być. Na stan niezadowolenia wskazuje również potrzeba toczącej się debaty, ponieważ, jak rozumiem, intencją organizatorów tego spotkania nie było stworzenie forum po to, abyśmy gratulować sobie naszych osiągnięć.

Na temat stanu polskiej filozofii w Polsce miałem okazję wypowiadać się – nieproszony przez nikogo – kilkakrotnie w kilku miejscach. Ponieważ nadal jestem przywiązany do swoich myśli wyrażonych uprzednio gdzie indziej, posługuję się nimi w niniejszej wypowiedzi.

Aleja zasłużonych

Przed kilku laty na łamach „Polityki” toczył się spór o to, którzy z polskich uczonych uzyskali autentyczną rangę światową dzięki wynikom swych badań naukowych. Propozycja Jana Woleńskiego, aby listę naszych naukowych bohaterów narodowych ograniczyć do czterech (Mikołaj Kopernik, Maria Curie-Skłodowska, Stefan Banach i Alfred Tarski) wzbudziła głosy protestu, wielu bowiem sądziło, że zasługujemy na liczebniejszą reprezentację. Wszelako niemal każde nazwisko, jakie chciano do tej listy dodać, budziło mniejsze lub większe wątpliwości, co z natury rzeczy rzucało cień znaku zapytania nad każdą, jakkolwiek wydłużoną listą polskich osiągnięć naukowych. Polska aleja zasłużonych dla nauki światowej jest niepokojąco krótka.

Filozofia w Polsce - terra incognita

Nasz kraj znany jest w świecie częściej z filozoficznych dokonań wybitnych matematyków i logików, wywodzących się ze Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, niż z osiągnięć filozoficznych w bardziej liberalnym sensie. Najszerzej znany jest oczywiście Alfred Tarski, lecz mamy również „własny” „narodowy” sposób zapisywania twierdzeń logicznych, wymyślony przez Jana Łukasiewicza i znany jako the Polish notation.

Inne ważkie dokonania filozoficzne pozostają jednak w głębokim cieniu. Nawet wówczas, gdy na to nie zasługują. Jednym z wielu, choć dobitnym tego przykładem jest na przykład zdziwienie Alasdaira MacIntyre’a istnieniem wybitnej pracy Marii Ossowskiej Normy moralne, jednej z istotnych prac we współczesnej etyce, przewyższającej dokonania niejednego filozofa moralności na Zachodzie. Przykład ten i wiele podobnych świadczy o tym, że nie wystarczy napisać znakomitą książkę, ani nie wystarczy nawet wydać jej w języku angielskim, lingua franca współczesnego świata, jak to miało miejsce w przypadku Norm moralnych Ossowskiej.

Wchodzenie do filozoficznej konwersacji ludzkości jest dla nas trudne wskutek koncentracji świata zachodniego na sobie oraz wskutek lekceważącego i protekcjonalnego stosunku do myśli innych nacji i cywilizacji. Mimo obalenia muru berlińskiego uporczywie dzielą nas kulturowe, lecz równie nieprzenikliwe kurtyny. Kurtyny te istniały naturalnie na długie stulecia przed zbudowaniem żelaznej kurtyny, co gorsza jednak trwają w najlepsze po jej obaleniu. Te kurtyny to bariery wynikające z postrzegania nas przez długie wieki jako członków innej, pośledniejszej cywilizacji. Uważam, że to poczucie pośledniości skrycie lub nieświadomie w większości podzielamy, lecz niestety nie staje się ono motywacją, aby je pokonywać, co tym bardziej stan pośledniości utrwala.

Brak wiary

Bertrand Russell ironizował, że wszelki nonsens zyskuje sobie status najwyższej mądrości, byle był tylko wygłoszony po łacinie. Najpoważniejszym problemem polskiej kultury jest problem wtórności. Panuje w naszych polskich umysłach choroba analogiczna do wykpiwanej przez Russella: wszelki sens i nonsens uważa się u nas za wielką mądrość, pod warunkiem, że został napisany po angielsku, francusku czy niemiecku, rzadziej po hiszpańsku. Z przyczyn historycznych, a jeszcze bardziej psychologicznych, większość z nas choruje na wtórność i papugowatość, ponieważ nie ufamy we własne zdolności stworzenia czy powiedzenia czegokolwiek interesującego w naszym zupełnie egzotycznym języku. Wydaje się, że nie potrafimy, nie jesteśmy w stanie lub nie chcemy, jako intelektualiści, ekonomiści, artyści, filozofowie, powiedzieć coś własnego i oryginalnego, ponieważ nie wierzymy, że inne nacje będą chciały nas czytać i tłumaczyć na swoje języki. Ten fundamentalny brak wiary we własne siły, połączony z brakiem szacunku dla pracy kolegów po fachu, jest paraliżujący i on właśnie skazuje nas na wtórność i intelektualną drugorzędność.

Widać to wyraźnie na przykładzie współczesnej filozofii polskiej. Od czasów Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, której potomkowie nie bez wielkiego i – jak można sądzić – mało skutecznego trudu starają się podtrzymać przy życiu tę tradycję, nie zjawiła się w Polsce spójna grupa filozofów, która zwróciłaby uwagę całego świata oryginalną twórczością i skłaniała innych do uczenia się naszego niemożliwie trudnego języka, jak próbować miał tego kiedyś sam Willard Van Orman Quine. Jakkolwiek więc mogliśmy się szczycić najwyższymi osiągnięciami w filozofii lat międzywojennych, pamiętanymi po dziś dzień i wykorzystywanymi dotychczas na całym świecie, pierwsze dziesięć lat świeżo odzyskanej wolności jeszcze nie zrodziło tak samo potężnego i wpływowego nurtu, jaki wyszedł spod nauczycielskich skrzydeł Kazimierza Twardowskiego. Należy też wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek to nastąpi.

Poczucie bezsilności

Być może ma to związek z generalnym trendem w filozofii, w której Wielkie Teorie, Narracje czy Metanarracje o uniwersalistycznych ambicjach poddano fundamentalnej krytyce. Najogólniejsza z nauk doszła do bowiem wniosku, iż świat wymyka się jej z rąk i że nie da się już skonstruować wszechogarniającej Jednolitej Teorii Wszystkiego, gwarantującej zbudowanie niezawodnej sieci teoretycznej, skutecznie chwytającej w jeden schemat pojęciowy najdrobniejsze cząstki i wszystkie aspekty Wszystkiego, a należy pamiętać, że ta właśnie ambicja stanowiła najsilniejszą inspirację najważniejszych systemów filozoficznych w ogóle, w tym także inspiracją stylu i treści myślenia szkoły lwowsko-warszawskiej. Fakt zniknięcia tej inspiracji – uznanej obecnie za źródło różnorakich ideologicznych niebezpieczeństw – jest powodem utraty dynamizmu w rozwoju filozofii jako takiej, choć należy mieć świadomość, że diagnoza ta nie jest ani powszechnie akceptowana, ani nie jest niekontrowersyjna.

Obecny stan polskiej filozofii, obok tej ogólnej, ma jednak także inne jeszcze przyczyny.

Zagubienie

Dzięki zmianom politycznym, społecznym i kulturowym po 1989 roku filozofowie polscy z ulgą pozbyli się ograniczeń narzuconych im przez zniekształconą i uproszczona doktrynę marksizmu. W upowszechnianej wersji doktryna ta aspirowała do wszechogarniającej i ostatecznej prawdy. Jej powszechne odrzucenie ujawniło jednak bardzo istotny fakt: doktryna ta zaspokajała pewną ważką potrzebę - potrzebę posiadania jakiejś uniwersalistycznej, fundamentalistycznej koncepcji świata naturalnego i społecznego, z której wynikałaby zarazem dobrze określona koncepcja filozofa i jego zadań w społeczeństwie. Marksizm tę rolę znakomicie spełniał – dla swych wyznawców. Ci zaś, którzy mimo totalitarnego systemu mieli odwagę mu się przeciwstawić, podobną uniwersalistyczną i fundamentalistyczną potrzebę zaspokajali w jednej z licznych koncepcji opozycyjnych wobec marksizmu. Wraz z odejściem marksizmu jednak filozofowie polscy utracili coś bardzo ważnego: dla niektórych była to utrata ostatecznej prawdy, w którą szczerze wierzyli. Dla innych była to utrata ideologicznego wroga, którego ostateczna destrukcja była nierzadko głównym celem ich teoretycznego wysiłku.

Sami byli rzecznicy marksizmu bardzo łatwo pogodzili się ze swą utratą, zapewne dlatego, że wiara większości z nich była letnia, a także dlatego, że przyjmowali ją na ogół z przyczyn pozateoretycznych, by nie rzec wprost: oportunistycznych. Zarazem jednak, co tylko z pozoru jest paradoksem, znacznie trudniej z ta utrata było pogodzić się wrogom marksizmu; wielu z nich, z tęsknoty za dawnym przeciwnikiem ideologicznym, którego mogliby nadal zwalczać, nadając dalszy sens swojej pracy, poszukuje go nieustępliwie pod różnymi przykrywkami. I tak na przykład za kryjówkę dla byłych marksistów najczęściej uważa się popularny obecnie postmodernizm i heglizm.

A zatem, wygrawszy w 1989 roku bitwę duchową, czy też – zależnie od punktu widzenia – przegrawszy ją, niejeden polski filozof znalazł się w sytuacji, w której coraz trudniej znaleźć mu równie silne powody, jakie miał poprzednio, do pozostawania nim w dalszym ciągu. Obecną sytuację można więc uznać za histeryczne poszukiwanie nowego światopoglądu, równie uniwersalnego i prawdziwego Weltanschauung, jakim swego czasu był marksizm.

Dyskurs abnormalny

W tym miejscu zużyte Kuhnowskie metafory okazują się bardzo użyteczne Dominujący paradygmat został w procesie rewolucyjnym odrzucony; posługując się modnym żargonem, nastąpił moment dyskursu abnormalnego (Richard Rorty) lub też dyskursu niestandardowego (Clifford Geertz), ponieważ rewolucja w filozofii miała źródła i przyczyny pozafilozoficzne – a mianowicie polityczne i społeczne. Jest to jeszcze jedno uzasadnienie dla twierdzenia, że teoria nie ma żadnego wpływu na praktykę społeczną, ponieważ sowa Minerwy, jak zwykle mocno spóźniona i zdyszana, wylata o zmierzchu, na próżno starając się nadać sens pospiesznie zmieniającej się rzeczywistości.

Jesteśmy więc świadkami okresu teoretycznego bezładu i poszukiwania nowego paradygmatu. Trudno nie dostrzec, że w filozofii polskiej panuje obecnie taki stan teoretycznego nieporządku w Kuhnowskim sensie. Co nie znaczy naturalnie, że bałagan nie jest pożyteczny i ożywczy, ani tym bardziej, że należałoby tęsknić do realno-socjalistycznego reglamentacyjnego porządku W przeciwieństwie jednak do zagranicznych środowisk filozoficznych, środowisko polskie, jak leibniziańska monada, odbija we własnym wnętrzu cały filozoficzny wszechświat. Tyle że – również jak z leibnizianskiej monady – nic się z niego na zewnątrz nie wydobywa.

Zmiana kierunku

W 1989 roku odzyskana wolność oznaczała, że od tej pory każdy będzie miał wolność poszukiwania inspiracji gdziekolwiek zechce i nie będzie musiał się lękać, że mu ktoś zagląda przez ramię. Oczywiste też było, że filozoficzne spojrzenia, do niedawna spoglądające niepewnie na Wschód, od tej pory zwrócą się z ulgą ku Zachodowi, gdzie i tak od dawna ukradkiem zerkały. Filozofowie w Polsce uznali więc, że prawda musi rezydować w dostatnich krajach zachodnich; w istocie najwyraźniej sądzą, że im dostatniejszy kraj, tym bardziej obfituje w prawdę.

Wielobóstwo wytworem monoteizmu?

Wraz z otwarciem naszego kraju na różnorodne obce wpływy, zapanowała więc w polskim środowisku filozoficznym ogromna rozmaitość doktryn, co dokonało się – warto to podkreślić – w rekordowo krótkim czasie.

Każdy filozof ma bardzo konkretne wyobrażenie o celu swojej działalności. Wyobrażeniu temu towarzyszy często silne przekonanie, że to, co robi właśnie on, musi być powszechnie przyjętym wzorem filozofowania; lub inaczej: jest przekonany, że jest tylko jeden Bóg, to znaczy Bóg jego wyznania, i że wszyscy inni, jeżeli chcą dostąpić Prawdy, również muszą oddawać cześć temu samemu Bogu – jak też przy okazji samemu filozofowi, który jest Jego prorokiem. To „monoteistyczne”, a często po prostu narcystyczne pragnienie prowadzi – paradoksalnie – do powstawania wielkiej rozmaitości pojęć filozofii i do prób odbierania prawa innym filozofom do miana uczestnictwa w „istocie” filozofii. Im bardziej radykalna i monoteistyczna jest taka postawa, tym silniejszą opozycję wobec siebie budzi ze strony wyznawców innych wierzeń, stwarzając w efekcie sytuację, w której różne grupy wyznawców przypominają zbiorowisko wrogich, zaciekle zwalczających się plemion, oddających równie gorliwie cześć różnym, a więc fałszywym bogom. Wojny religijne są przecież tym bardziej zacięte, im bardziej nieustępliwy jest ów monoteizm, a im bardziej narasta owa nieustępliwość, tym częściej argument racjonalny podpiera się pozaracjonalną perswazją i przemocą.

Turystyka filozoficzna i jej konsekwencje

Tę typową filozoficzną trudność komplikuje kolejna, bardziej przyziemna. Wielu polskich filozofów ukształtowało mniej lub bardziej silne związki z różnymi centrami filozofii na Zachodzie. Nabyli więc przekonania, że po odrzuceniu uprzednio dominującego stylu filozofowania jako skażonego totalitarną polityką, nową filozofię należy budować w zgodzie z zasadami, jakie podpatrzyli na Zachodzie. Ponieważ jednak podróżowali do bardzo odmiennych ośrodków, niemal każdy sądzi, że nowy porządek w filozofii trzeba oprzeć na tym, co widział podczas swej naukowej turystyki. Każda recepta na zbawienie filozoficzne okazuje się wszelako inna i często nie do pogodzenia z pozostałymi; tym sposobem, w sytuacji powszechnego mylenia konkretności z ogólnością, nie tylko zgoda, ale i porozumienie stają się niemożliwe.

Można więc sformułować tezę, że polskie środowisko intelektualne należy – choć nie z własnej woli, a nawet wbrew niej – do najbardziej postmodernistycznych środowisk w świecie, jeżeli za wyróżnik postmodernizmu uznać faktyczną rozmaitość i różnorodność uznawanych doktryn. Zarazem jednak jest ono najbardziej anty-postmodernistyczne, ponieważ niemal każdy z nas wyznaje swoje koncepcje i ma swoich bogów, popadając przy tym w sprzeczny z postmodernizmem absolutyzm w odniesieniu do własnej wiary filozoficznej oraz lekceważenie i pogardę dla wiary filozofa-bliźniego. Pod tym względem nie odbiegamy od przeciętnego poziomu polskiego izolacjonizmu, sekciarstwa, politycznego partyjnictwa i prowincjonalizmu.

Import bezcłowy

Nie ma obecnie w Polsce rodzimego filozoficznego projektu, który można uznać za dominujący i który byłby zdolny pokonać obecną, poprzednio niesłychaną, sytuację niewspółmierności. Czasy Szkoły Lwowsko-Warszawskiej należą do przeszłości. Nie ma następców Tarskiego, Leśniewskiego, Łukasiewicza, nie ma Kotarbińskiego, Tatarkiewicza, Ossowskiej ani nawet Ingardena. Powszechne za to staje się importowanie mniej lub bardziej dojrzałych zachodnich projektów filozoficznych, bez względu na ich wartość, a ich główną zaletą jest często jedynie to, iż wyszły spod piór autorów niepolskich. Dla niektórych załamanie marksizmu, jako dziedzica filozofii Oświecenia, jest oczywistym znakiem upadku wszelkich modernistycznych programów intelektualnych i świadectwem, że wszystkie należy zastąpić postmodernizmem. Inni propagują ściśle antymodernistyczną i antyoświeceniową filozofię. Jeszcze inni ulęgają fascynacji paradygmatem oxfordzkiej filozofii analitycznej, mimo że w samym Oxfordzie panuje obecnie poczucie, że ich ruch dramatycznie i bezpowrotnie stracił na sile. Ponieważ niemal każdy zwolennik tych odmiennych opcji cierpi na silne uniwersalistyczne ambicje, nie ma szans na komunikacje z przedstawicielami innych plemion filozoficznych i na wzajemne zrozumienie, a jeszcze mniej na owocną współpracę między nimi.

Au courant za wszelką cenę

Kolejny problem to ten, że zainteresowania polskich filozofów są niezmiernie szerokie. Jednak ich dzieła z zasady nie aspirują do oryginalności. Obecnie publikuje się więc głównie – choć naturalnie nie wyłącznie – egzegezy i raporty z dzieł pisarzy z innych krajów, jak gdyby jedyną funkcją myśliciela była taka wtórna działalność. Praca ta jest użyteczna i niezbędna, trudno jednak uznać ją za oryginalny wkład do filozoficznej konwersacji ludzkości. Większość tego pisarstwa bierze się z potrzeby orientacji w tym, co należy wiedzieć, o czym należy mówić i myśleć, nie zaś z potrzeby powiedzenia światu tego, co się samemu naprawdę myśli.

Sytuacja w filozofii polskiej ściśle przypomina sytuację w polskim przemyśle rozrywkowym, w którym imitacja zachodniego dorobku „kulturalnego” – ocierająca się o plagiat – ma równie przytłaczający charakter. Polscy intelektualiści konkurują między sobą zaciekle, lecz przedmiotem rywalizacji nie jest ani oryginalność ani prawda, lecz to, kto zdoła opublikować jako pierwszy interpretację jakiegoś zachodniego filozofa, dzięki czemu będzie mógł następnie uchodzić za specjalistę od „tematu”. Wola prawdy została na dobre wyparta przez wolę teoretycznego bezpieczeństwa, a tego bezpieczeństwa szuka się w przewodzeniu w wyścigu do poznawania najnowszych mód i trendów.

Pragnienie bycia au courant – bycia obeznanym w tym, co obecnie jest nie tyle najważniejsze, ile najgłośniejsze – każe uznawać najnowsze mody za ostateczne prawdy. Skutkiem tego dobrowolnego samopodporządkowania się imperializmowi kulturowemu Zachodu jest to, iż najnowsze mody z konieczności nie pochodzą z Polski po prostu dlatego, że nie ma wśród nas dostatecznie dobrych krawców, by stworzyć rodzimą haute couture. Polscy filozofowie więc noszą się z francuska, a także a la English lord czy najczęściej jako a good American fella, lecz ich filozoficzny przyodziewek z reguły pochodzi z gatunku ready-to-wear, jeżeli nie z wyprzedaży zgoła. Konia z rzędem temu, kto napotkał filozofa na świecie, który zechciałby się nosić z polska. Przykre jednak jest to, że sami Polacy niezbyt mocno tęsknią za rodzimym etnocentrycznym przyodziewkiem, lękając się zapewne, że okaże się ono nie tyle śmiesznym strojem krakowskim, co żenującą siermiężną kapotą.

Syndrom Krzywickiego

Generalnie rzecz ujmując polskie tradycje filozoficzne, a także szerzej, naukowe, nie są imponujące. Wyjaśnienia tej znikomej roli polskich umysłów w tworzeniu światowych dzieł naukowych można szukać w licznych przyczynach historycznych. Wśród nich warto pamiętać przede wszystkim o odpowiedzi, udzielonej na ten temat przez Irenę Krzywicką w dojmującym wspomnieniu o teściu, Ludwiku Krzywickim. „Talent naukowy Krzywickiego był bardzo wysokiej miary. Gdyby był uczonym w jakimś szczęśliwszym niż Polska kraju, imię jego z pewnością zyskałoby rozgłos światowy, a dorobek czysto naukowy byłby rewelacyjny. Tymczasem on z jednej strony oddał się na służbę ojczyźnie, z drugiej zaś musiał gonić za zarobkiem. Rozmienił w znacznej mierze swój talent na drobne, drukując mnóstwo artykułów, wykładając nie tylko na wyższych uczelniach, ale i w szkole średniej i na kompletach dla burżuazyjnych panienek”.

Choć wielu polskich uczonych ma powody do autentycznej i słusznej dumy, to należy przyznać, że pod wieloma względami sytuacja polskiego uczonego nie uległa radykalnej zmianie ani w czasach PRL, ani w czasach wyśnionej i wywalczonej (niejednokrotnie przez samych naukowców zresztą) wolnej Rzeczypospolitej. System polskiej nauki, umocowany w archaicznych ustawach, jest zorganizowanym marnotrawstwem talentów naukowych i humanistycznych. Instytucjonalne rozmienianie na drobne talentów ma zaś swoją przyczynę w haniebnej nędzy polskiej nauki. W tym naturalnie filozofii.

Kasa, czyli nędza humanistyki

Nędzę ilustruje to, że państwo łoży z budżetu na naukę poniżej 0.5 % PKB, co sytuuje nas w niepokojącym sąsiedztwie Uzbekistanu, Kazachstanu i chyba już poniżej Albanii, znanych potęg naukowych. Czesi wydają 2% PKB. Inna liczba jest równie porażająca: Finlandia, kraj o powierzchni zbliżonej do powierzchni Polski, ale za to znacznie bardziej mroźny, a na dodatek zamieszkały głównie przez karłowate sosny, karłowate brzozy, łosie, 5,1 mln Finów oraz przez św. Mikołaja, wydaje na każdego studenta rocznie równowartość ok. 9000 USD; Polska natomiast ok. 900 USD, tj. dziesięć razy mniej. Wstrząsające jest to, że jeżeli w czasach PRL ok. 18% młodzieży pochodzenia „chłopskiego” podejmowało studia, to obecnie liczba ta nie przekracza 2%. Nie lepiej sprawa wygląda, gdy idzie o talenty absolwentów, którym udaje się studia skończyć (ci lądują na pustyni bezrobocia), jak i z talentami młodych uczonych, którym udała się sztuka pozostania w instytucjach naukowych

Tygodnik „Polityka” określił tych ostatnich słusznym mianem „desperados” i niektórych wspiera w ich materialnej nędzy całkiem szczodrymi stypendiami. Ta godna pochwały inicjatywa jest chwalebna dla „Polityki”, ale zarazem niekiedy wstydliwa dla wielu potencjalnych laureatów tych stypendiów; jest tak zapewne dlatego, że młodzi uczeni wstydzą się swojej nędzy, a i chyba własnej głupoty, że dali się nabrać na tę idealistyczną ścieżkę kariery życiowej.

W towarzystwie nieboszczyków

Maria Janion stwierdziła niedawno, że do Europy, tak, winniśmy wejść, ale ze wszystkimi naszymi umarłymi. Powinniśmy się jednak zastanowić, zanim wejdziemy do Europy w towarzystwie gromady duchów naszych zmarłych, czy nie byłoby znacznie lepiej dla nas wszystkich, gdybyśmy „z żywymi naprzód szli, po życie sięgali nowe, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroili głowę”. Myśląc o przyszłości żywych, nie zaś o przeszłości martwych, skuteczniej wygospodarujemy w „nowej Europie” nie tylko godne miejsce dla nas samych, ale i respekt dla naszych przodków, którym zawdzięczamy nasze istnienie i nasze tradycje. Samymi umarłymi ani starej, ani nowej Europie nie uda się nam zaimponować, skoro, jeżeli wierzyć Woleńskiemu, tak niewielkie ich grono budzi jednoznaczny szacunek.

Plagi polskie

Obok wspomnianego bagażu nasza humanistyka wejdzie do Europy wraz z plagami, które ją prześladują. Na ich czele znajduje się wtórność polskiego piśmiennictwa naukowego, zwłaszcza w humanistyce. Jedyne dzieła ocierające się o oryginalność to te nawracające do przeszłości i w tym sensie „kombatanckie”. Są one niekiedy wielce znaczące, jednakże mają one swoje znaczenie i zasięg tylko lokalny, czyli obchodzą tylko samych Polaków, lecz oczywiście tylko bardzo nielicznych, ponieważ większość nic nie czyta, ale i to tylko na chwilę, ponieważ zaraz pojawia się nowy pomnik, któremu trzeba oddać cześć, odwracając się plecami do poprzedniego. Jednakże nawet w dziedzinie kombatanctwa trzeba zauważyć, że nasze rodzime dzieła historyczne nie mogą się równać np. z dziełem François Guizota o cywilizacji europejskiej, Leopolda Rankego o dziejach papiestwa, Edwarda Gibbona o upadku Rzymu, czy Arnolda Toynbee’ego o cyklach historycznych i prawach rozwoju cywilizacji. W ostatnich latach najgłośniejsza na świecie z polskich dzieł historycznych okazała książka Tomasza Grossa Sąsiedzi, która wszelako traktuje o rodzimej i haniebnej zbrodni, nie daje więc specjalnych powodów do dumy.

Cudzołżenie

Plaga druga to wtórność złośliwa, znana jako plagiatorstwo. Niektórym autorom nie chce się już nawet wyrażać cudzych myśli swoimi słowami ( np. „jak napisał wielki francuski uczony ...”), więc spisują je dosłownie z cudzych tekstów. Filozofią polską wstrząsnął niedawno przypadek profesora pracującego w kilku instytutach w Polsce, a zarazem gościnnego profesora uczelni niemieckich, który publikował prace w kilkudziesięciu procentach spisane żywcem z tekstów żywych jeszcze niemieckich filozofów. Grozi mu teraz odebranie tytułu naukowego.

Wtórność polskiej humanistyki jest tylko odzwierciedleniem typowego dla społeczeństwa polskiego przyzwolenia na wtórność i nieuczciwość intelektualną, z którym każdy Polak styka się już we wczesnym dzieciństwie szkolnym. Jeżeli polski uczeń wie, że „wolno mu” ściągać na klasówkach, na egzaminach, na maturze, na studiach, to dlaczego miałoby być inaczej później, podczas pisania prac magisterskich, które stanowią nowy, intensywnie rozwijający się rynek handlu gotowcami, a także w trakcie ubiegania się o wyższe stopnie i godności naukowe?

Problem ten przybiera obecnie rozmiary absolutnie przytłaczające i wcześniej niesłychane. Choroba ta narasta w postępie geometrycznym dzięki powszechnej dostępności komputerów, Internetu i... wyższej edukacji. Obecnie przeciętny wykładowca przedmiotów humanistycznych jest zmuszony zaliczać swój przedmiot już nie kilkudziesięciu, lecz kilkuset studentom. Aby zachować przynajmniej pozory sprawiedliwości wystawianej przez siebie oceny, czyni to na podstawie albo schematycznych i odmóżdżajacych testów, albo prac pisemnych. Prace te zaś w ok. 75% okazują się zakupione na rynku takich surowców wtórnych lub są wzięte z Internetu. Skutek jest taki, że w jednej kilkusetosobowej grupie studentów profesor natyka się na partie identycznych prac, pod nie zawsze zmienionym tytułem. Zdarza się, że jedynym wkładem studenta do jego „własnej” pracy zaliczeniowej jest odręczne nagryzmolenie swojego nazwiska na ściągniętym z Internetu pliku, z którego nie pofatygował się nawet usunąć atrybutów typowych dla strony internetowej.

Sens tego procederu jest taki, że przyszłość i nadzieja narodu polskiego, polska młodzież, w zastraszającym tempie zapomina o sztuce pisania, ponieważ jej wiedzę sprawdza się zazwyczaj za pomocą testów wymagających zasadniczo biernej, nie czynnej znajomości ojczystej mowy. Jeżeli zaś już musi cokolwiek napisać, to zamiast komunikować swe twórcze idee oraz zapełniać swymi opiniami Internet, zaśmieca swe głowy zerżniętymi z Internetu cudzymi myślami, sztampą, stereotypem i bredniami. Tym sposobem zatraca bezpowrotnie jedyną szansę, jaką daje młodość, na kultywowanie swej kreatywności.

W wielu osobach

Kolejna rodzima plaga to wieloetatowość, widoczna chociażby we wspomnianym wyżej przypadku plagiatu. Jak uczony zatrudniony na kilku etatach ma znaleźć czas na twórcze, czy choćby odtwórcze myślenie? W pogoni za groszem niektórzy profesorowie zatrudniają siebie nawzajem na wielu etatach w wielu instytucjach, co łącznie daje całkiem niezłe kwoty. W takich warunkach jednak nie ma możliwości prowadzenia przyzwoitych zajęć dydaktycznych, jakichkolwiek badań naukowych, nie mówiąc o badaniach oryginalnych czy przełomowych. Temu usiłuje zapobiec – niezbyt udolnie zresztą – uchwała Senatu Uniwersytetu Jagiellońskiego, inspirowana przez rektora Franciszka Ziejkę, szefa KRASP-u.

Ale z tych powodów właśnie to filozof amerykański Richard Rorty czy niemiecki Jürgen Habermas byli i są nadal – mimo mocno zaawansowanego wieku – wielkimi uczonymi, na których książki cały świat czeka z niecierpliwością i zaciekawieniem. Natomiast polscy sędziwi uczeni w większości – nie wszyscy! – cierpią na syndrom Krzywickiego albo żyją z odcinania kuponów, jakie daje im pożądany na rynku status profesora.

Geniusz pod kroplówką

Platon, niezależny finansowo arystokrata ateński, głosił, że Prawdziwemu Filozofowi nie przystoi troszczyć się o pieniądze i wychodził z siebie, aby przypiąć możliwie najczarniejszą łatkę Protagorasowi, plebejuszowi z Abdery, ponieważ ten pobierał wynagrodzenie za sprzedawanie wiedzy. Prawdziwy Filozof przecież nie kupczy najwyższą wiedzą.

Andrzej Grzegorczyk wygłosił swego czasu podobny pogląd: młodemu aspirantowi do rang naukowych trzeba płacić możliwie najskromniej. Wychodził zapewne z założenia, że jeżeli ów desperado przetrwa takie traktowanie, to będzie z niego dobry uczony, ponieważ najwidoczniej bardzo chce, bo, wiadomo, dla chcącego nic trudnego. Poglądy tego rodzaju uzyskują pozory prawdopodobieństwa dzięki takim przypadkom jak Baruch Spinoza, który swoje natchnione geniuszem traktaty pisał w wilgotnej amsterdamskiej suterenie w chwilach wolnych od szlifowania soczewek.

Nomina sunt odiosa; mimo to ośmielam się przypomnieć, że Richard Rorty, w kontekście finansowania badań humanistycznych gorzko wypominał amerykańskiej braci akademickiej, że „woli nie mówić o pieniądzach”. Inny „współczesny sofista”, Stanley Fish, powiada, że powodzenie materialne jest warunkiem rozwoju wiedzy, „zwłaszcza w humanistyce”. Trudno powstrzymać uśmiech słysząc w Polsce, jak na brak „powodzenia materialnego” uskarżają się dwaj najlepiej płatni i najpopularniejsi filozofowie amerykańscy. Dla profesora polskiego, który jest skazany na „syndrom Krzywickiego”, problem ten wcale nie jest zabawny, lecz upokarzający.

Odpowiedzialności za upokorzenie całego środowiska naukowego nie można już dłużej składać na władców z słusznie minionej epoki. Od 15 lat spada ona bowiem na obecne, „demokratyczne”, a raczej „liberalne” władze; im zawdzięczamy to, że zamiast zająć się przyzwoitą pracą, polscy uczeni muszą uganiać się za groszem, aby uniknąć doczesnego losu Spinozy, przez co skutecznie odbierają sobie szanse na analogiczny do Spinozjańskiego los i podziw pośmiertny.

Adam Chmielewski

  1. Stan niezadowalający - ocena niezadowolenia
  2. Aleja zasłużonych
  3. Filozofia w Polsce - terra incognita
  4. Brak wiary
  5. Poczucie bezsilności
  6. Zagubienie
  7. Dyskurs abnormalny
  8. Zmiana kierunku
  9. Wielobóstwo wytworem monoteizmu?
  10. Turystyka filozoficzna i jej konsekwencje
  11. Import bezcłowy
  12. Au courant za wszelką cenę
  13. Syndrom Krzywickiego
  14. Kasa, czyli nędza humanistyki
  15. W towarzystwie nieboszczyków
  16. Plagi polskie
  17. Cudzołżenie
  18. W wielu osobach
  19. Geniusz pod kroplówką
powrót

 
webmaster © jotka